10 dzień, 18 października 2008, Gijon - Aviles, 27 km



Ten dzień mógł być brzydki, mógł być najbrzydszy. Był jednak ważny, być może najważniejszy. Zaczęło się źle. Szliśmy przez piekło. Po wydostaniu się z Gijon, idąc smutnymi drogami, a potem wzdłuż trasy szybkiego ruchu, trafiliśmy do jeszcze gorszego miejsca - do przemysłowego przedmieścia. Cóż to było za okropieństwo: fabryki, kominy dymiące, tiry mijające nas blisko, hałas pracujących maszyn. Szliśmy drogami zaśmieconymi, szliśmy przez osiedla smutnych ludzi, którzy mieszkają w tak okropnym otoczeniu. Ci ludzie byli bardzo zmęczeni, brudni, bez uśmiechu. To miejsce robotników. Są pod wpływem ruchu mocno lewicującego - wszędzie widać sympatie dla skrajnego marksizmu, a wielkim idolem jest tu Che Guevarra.

Chciałem jakoś udokumentować to zdjęciem, ale nie mogłem (to powyżej zrobiłem dużo później). Nie chciałem tracić sekundy na wyciągniecie aparatu. Chciałem uciec od tego otoczenia. Przyspieszyłem kroku, wręcz biegłem, by jak najprędzej opuścić to miejsce. Kiedy jednak doszliśmy wreszcie do lasu i trochę się uspokoiło, zgubiliśmy szlak i zamiast iść lasem, znów zeszliśmy do drogi głównej. Miałem wszystkiego dość, zaczęła boleć mnie noga, odczułem wielkie zmęczenie. Zacząłem żałować, że nie poszedłem Primitivo. Mogłem być dziś w górach, gdzieś daleko od tego brudu, mogłem iść z dziadkiem Francuzem po górach, wysoko... Wycieńczony powiedziałem Santiemu, że biorę autobus, że mam już dość. Santi zaprotestował - ''Lukas, dziś masz pieniądze, czas, ale nie masz siły - nie jesteś pielgrzymem. A siła jest tu! [postukał się w głowę]''. Nie wiem dlaczego, ale ruszyłem się z miejsca i poszliśmy dalej wydająca się być bez końca drogą asfaltową. Po chwili idąc doznałem wielkiego olśnienia - zdałem sobie sprawę z tego, że tak miało być. Planowałem iść Primitivo, przygotowałem się do tej drogi, jednak w ostatniej chwili zmieniłem trasę. Była to decyzja być może pochopna, być może wywołana chwilowym samopoczuciem, ale była to decyzja podjęta. Być może Primitivo jest ładniejsza, być może spokojniejsza, bez asfaltu. Poczułem jednak, że nie powinienem wracać do tego miejsca. Poczułem, że raz podjętą drogę trzeba kontynuować. Nie ma co kombinować i próbować wrócić do Primitivo, tak jakby ''naprawiać błąd''. Nie. Nie ma co żałować podjętych decyzji. Obydwie drogi prowadza do tego samego celu. Widocznie ta była pisana dla mnie.

A co do Santiego, to czasem wydaje mi się, że pewnego razu, w jakimś miejscu zapytam kogoś: ''-widziałeś gdzie poszedł mój kolega?", "-jaki kolega?", "-no ten, z którym tu przyszedłem.", "-przyszedłeś tu sam, hombre, nikogo oprócz ciebie tu nie było.'' Czasem wydaje mi się, że Santi nie istnieje. Że jest kimś w rodzaju mojego anioła stróża, który pomaga mi i doradza. Inni ludzie widzą może jedynie dym z jego papierosa...

Santi - jak żywy...

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

No Łukasz Santi istnieje, bo my go na zdjęciu widzimy. To nie zmienia faktu, że może być Twoim stróżem.Naprawdę wierzymy, że pielgrzymka to wyjątkowy czas i tak też warto czytać różne znaki w jej trakcie. Dziś odwiedziliśmy Monikę i Darka. Szkoda, że Ciebie nie było.Z drugiej jednak strony cieszymy się,że idziesz.Czekamy na kolejne relacje. Czapki z głów!

Anonimowy pisze...

Oto, co znalazłem szukając czegoś całkiem innego: Stanisław Burdziej (W drodze do Santiago de Compostela. Portret socjologiczny pielgrzymki, Kraków: NOMOS 2005). Opublikowania praca magisterska, studenta z Torunia. Okazuje sie wszystko jest tematem. Powodzenia jutro!

Anonimowy pisze...

Czesc Klimek. Bylem u Was ostatnio i Alasz mowi, ze w droge poszedles. no i dobrze. Podeslal mi link do Twojego Klimino :) poczytalem i pozdrawiam