1 dzień, 9 października 2008, Castro Urdiales - Santona, 35 km (+ 19 km autobusem)


Budzik nie zadzwonił. Nie był potrzebny - nie tylko ja chciałem wstać o szóstej. Pogoda nie zachęcała do wyjścia - lało rzęsiście - istny prysznic, a do tego ciemnica. Hiszpanka wskazując na moją kurtkę spytała czy to moje - ''Takie ubrania techniczne nie nadają się na Camino - zobaczysz''. Stojąca obok Niemka wręczyła mi po chwili pakunek - ''Masz, peleryna made in China za dziewięćdziesiąt centów - jest Twoja. Uwierz mi, nosiłam płaszcz hi-tech za dwieście euro i to nic nie dało''. Przyjąłem podarunek, ale tego dnia nie dane mi było z niego skorzystać, Ten poranek i ta pogoda okazały się pierwszą próbą. Wyszliśmy mimo tego deszczu. Opłacało się! Po kilkunastu minutach przestało padać, a na horyzoncie można było oglądać wschodzące zza gór słońce.

Dochodzę do pierwszego zakrętu i... nie wiem gdzie iść. Doganiają mnie trzy Francuski w wieku na oko od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu lat. Pokazują mi żółtą strzałkę. Tak, te strzałki są wszędzie i to one, a nie muszle, których mało, wskazują drogę! Na początku idzie się w grupie, z czasem jednak wszyscy się rozpierzchają, idą swoim tempem, wybierają jakieś skróty... Jeszcze rano, idąc piękną trasa nad samym oceanem dogoniłem Azjatki. Cziczu i Su okazały się Południowymi Koreankami. Wyglądały na czterdzieści, góra pięćdziesiąt lat. Jakże zdziwiłem się, gdy okazało się, że Cziczu ma siedemdziesiąt, a Su sześćdziesiąt cztery lata! Cziczu pokazała mi młodszą koleżankę i powiedziała, że to jej mistrzyni - bardzo znana pisarka. No cóż, kto wie kim jest? Nie ważne - tu, w drodze i tak nie ma znaczenia kim jesteś...

Cziczu

Jest dość ciepło, czuć raczej późne lato. Na łąkach i w zaroślach niesamowicie pachną zioła - uczta dla nosa! Koniec końców przeszedłem dziś (nie żartuję) 40 km. Pierwszy dzień! Piękna pogoda!

droga na skraju klifów za Cerdigo

ujście rzeki Aguera

Przepiękna dolina łącząca La Magdalena i Rocillo (Camino de Liendo)

Widok na Laredo

Dotarliśmy w końcu do Colindres, gdzie miało być schronisko. Piszę ''my'', bo końcowy etap szedłem z Hiszpanką i dwoma Niemkami. Okazało się, że schronisko w Colindres jest zamknięte z powodu dezynfekcji! Czytałem coś o pladze pluskiew na Camino, ale myślałem, że to już dawno nie prawda, a tu taka niespodzianka... Pojechaliśmy zatem, już autobusem, do wioski Santona położonej na półwyspie, odciętej właściwie od reszty lądu.

kolorowanie szarych blokowisk w Santona

W schronisku był jedynie Meksykanin, który też wyszedł z Castro Urdiales. Dotarł wcześniej, mimo, że wyszedł później - musiał zatem iść jakąś inną, krótszą drogą. Jestem z nim w pokoju i próbuję namówić go, by pouczył mnie hiszpańskiego. Trochę pogadaliśmy, ale nie chciał iść z całą grupką na piwo - został w schronisku. Każdego wieczoru siada na łóżku po turecku i długo modli się używając swoich kolorowych koralików (różańca?).


Po całym dniu długiego marszu byłem wycieńczony ale i głodny, więc dołączyłem do dziewczyn i poszedłem do miasta coś zjeść i się napić. Kiedy chodziliśmy po mieście po raz kolejny wrażenie zrobiło na mnie te znane ostatnio z programów Cejrowskiego latynoskie ''the joy of life''. Ta wiocha zabita dechami w czasie turystycznej październikowej posuchy wieczorami wręcz kwitnie swym życiem! Ludzie chodzą po ulicach wśród drzewek owocujących pomarańczy, dzieci grają w piłkę lub towarzyszą rodzicom i dziadkom w barach, i restauracjach . Ludzie wychodzą po prostu z domu, spotykają się ze znajomymi, bawią się, rozmawiają.

Po krótkim poszukiwaniu znaleźliśmy jakiś bar, gdzie zamówiliśmy ''zestaw obiadowy''. Każdy wziął coś innego. Całe szczęście, że była z nami Hiszpanka, która wszystko tłumaczyła. W skład mojego zestawu za pięć euro wchodziły: frytki, 2 jajka sadzone, 4 kawałki nóżek kurczaka i cały stos smażonych krewetek. Wszystko tłuste jak diabli, ale czego się nie zje po takim dniu. Do tego oczywiście piliśmy Cerveza, czyli piwo, a wszystkiemu towarzyszyły niekończące się rozmowy o życiu...


Dziś spory kawałek szedłem z Hiszpanką (dlaczego nie zapamiętałem jej imienia???). Rozmawialiśmy bardzo długo i zdążyliśmy opowiedzieć sobie sporo faktów ze swojego życia. Jak wspomniałem wcześniej - tyle powodów do drogi ilu pielgrzymów. Oto historia pewnej Hiszpanki - nazwijmy ją Clara. Clara ma z wyglądu 25-26 lat. W ostatnim czasie rzucało ją trochę po rożnych miejscach - pracowała w barach, restauracjach, szpitalach w Londynie, Francji i w końcu w Barcelonie. Często zmienia miejsce zamieszkania. Rozpoczęła jakieś biznesowe studia, ale wątpi w swoją wolę ich ukończenia. Uwielbia chodzić po górach, wspina się. Gardzi miastem i pracą tylko dla pieniędzy. Clara ma chłopaka. Chłopak widząc jej pasterski tryb życia postanowił ją usidlić i zatrzymać przy sobie proponując jej kupno mieszkania na spółkę, a nawet pokrywając większość jego kosztów. Spotkało się to raczej z niechęcią Clary, która nie chciała wiązać się w ten sposób. Oświadczyła, że wyjeżdża, by poukładać sobie w głowie różne rzeczy, spakowała się i pojechała na Camino. To tylko streszczenie tej historii przeplatanej filozoficznymi pogawędkami o miłości, związkach, korporacjach, równouprawnieniu i wielu innych życiowych sprawach.




Brak komentarzy: