6 dzień, 14 października 2008, San Vicente de la Barquera - Llanes, 27 km (+10 km pociągiem)



Ze względu na obawę co do wytrzymałości mojej bolącej nogi planowałem dojść dziś tylko do Colombres oddalonego o jakieś 12 km. Santi miał plan dotarcia do dwukrotnie dalej oddalonego Llanes, więc pożegnał mnie serdecznie i ruszył pośpiesznie. Ruszyłem po chwili i ja z kopyta. Po paru kilometrach okazało się, że noga działa jednak dobrze i mogę iść dość szybko. Już za nim doszedłem do Colombres wiedziałem, że chcę spróbować dojść do Llanes.

Dużo szedłem główną drogą asfaltową. To też jest Camino, to też jest część drogi! Idziesz poboczem, mijają cię olbrzymie tiry, które podmuchem powietrza zatrzymują cię na krótką chwilę. Kierowcy patrzą na ciebie i włączają CB radio, żeby ostrzec otoczenie o idącym pielgrzymie. Szedłem sam. To zupełnie inne uczucie. Idziesz sam i możesz dyktować sobie tempo takie jakie chcesz. Jeśli idzie ci się dobrze - przyspieszasz, jeśli źle - zwalniasz lub zatrzymujesz się. I grupa ma zalety, bo wtedy, tak jak w peletonie, podąża się za najmocniejszym, utrzymuje się szybsze tempo. Nie było tak źle - szedłem żwawo asfaltową drogą zagłuszając hałas samochodów piosenkami Stinga.

Po jakiś 20 km znów jednak zacząłem odczuwać ból nogi. Jest chyba coś takiego jak kalendarz dolegliwości na Camino. Najpierw skóra na nogach - dostajesz wysypki, bo zakładasz świeżo kupione skarpetki - trzeba je wyprać po zakupie! Potem zaczynają piec stopy - najczęściej od długich, asfaltowych odcinków. Następnie zaczynają boleć mięśnie łydek. Najgorszy z mojego punktu widzenia jest chyba właśnie ból mięśnia położonego wzdłuż kości piszczelowej. Podobno następnie przychodzą bąble na stopach, a później ból kolan. Co robić? Organizm mówi - stój, przecież cię boli, zatrzymaj się. Ale tu trzeba czasem zaryzykować, pójść dalej, oszukać się, powiedzieć sobie, że nie ma bólu. Do bólu się przywyka. Trzeba balansować na granicy.





Wybrałem dłuższą drogę - jak tylko się dało zszedłem z asfaltu na przepiękną trasę nad samymi klifami. Po chwili poczułem jednak, że nie dam rady przejść tych ostatnich 10 km. Spotkałem po drodze dwie miejscowe Hiszpanki, które doradziły mi - ''jeśli cię boli, to idź do następnej wsi i weź pociąg do Llanes - Santiago ci wybaczy''. No i posłuchałem - wziąłem pociąg i po 10 minutach bylem w mieście. Wszedłem do hostelu i dostałem pokój - jak się okazało oczywiście z Santi. Kiedy mnie zobaczył ucieszył się, przybił piątkę. Kiedy dowiedział się, że wziąłem pociąg - zezłościł się i skarcił mnie: ''nigdy więcej pociągów Lucas!''. Obiecałem mu, że już nie będę. Mimo zawodu jaki mu sprawiłem, Santi po chwili pobiegł do sklepu po rzeczy na kolację. Ja kupiłem jedynie wino. Santi zrobił smaczną zupę, a potem jajka sadzone. Pogadaliśmy trochę. Santi mieszkał 30 lat w Madrycie, by potem przeprowadzić się do małej wsi, która znajduje się na drodze do Santiago. Przechodziłem przez nią - to były te straszne tereny industrialne. Santi jest kierowcą ciężarówki. Żonę zostawił chyba w Madrycie - ale to tajemnicza historia, nie tknięta jeszcze. Generalnie Santi mówi - ''Kiedy idziesz Camino, nie myśl o problemach - myślenie przeszkadza w Camino. Po prostu idź, zostaw problemy. Dojdziesz do Santiago, a znajdziesz rozwiązanie swoich problemów.''


Brak komentarzy: