12 dzień, 20 października 2008, San Esteban de Pravia - Cadavedo, 39 km



W ten dzień poddałem próbie wytrzymałość mojego organizmu: odporność na zmęczenie, ból, stres. Wcale tego nie zamierzałem. No ale trudno tu przewidzieć jak potoczy się dzień.


Wyszliśmy z Katariną dość wcześnie. Teoretycznie mogliśmy dojść do najbliższego schroniska - Soto de Luina oddalonego raptem o 19 km. Taki plan miała przynajmniej Katarina, która od jakiś dziesięciu dni cierpi na ból stóp i bąble. Ale to jest twardzielka. Idzie jednostajnym tempem. Widać, że ją boli, ale idzie i nie zwalnia. Nie lubi robić wiele przystanków. Idzie. Idzie póki w pewnym momencie nie powie - "stop - zostaję w tym schronisku, nie idę do następnego". I jest to moment, po przekroczeniu którego stopy Katariny najpewniej zmiękły by jak galareta, a ona sama osunęła by się po chwili na ziemię. Katarina jest zamknięta w sobie. Owszem - uśmiecha się, czasem zagadnie, ale w większości czasu idzie przed siebie z karimatą pod pachą i kijem w ręku. Kto wie, dlaczego idzie... Wiem tylko, ze od dwudziestego roku życia prowadzi swoją własną firmę doradztwa podatkowego. W tej chwili zatrudnia już kilka osób. Camino de Santiago to jej pierwsze wakacje od kilku lat. Rozpoczęła w Irun - osiem dni i ze dwieście kilometrów przede mną. Poznałem ją na samym początku w Castro Urdiales. Już wtedy miała poharatane stopy. Z trudem nawiązałem z nią kontakt, poznałem imię. Potem chciałem wziąć od niej numer telefonu (dla bezpieczeństwa - pilnowała moich rzeczy), ale nie chciała. Chyba chce pozostać anonimowa, a Camino jest dla niej bardzo osobistą sprawą - nie zgadnę z czym związaną.

Szliśmy dziś przez pierwszą część trasy wąskimi ścieżkami w lasach. Bardzo fajnie się szło, choć czasem dokuczały pajęczyny, a także ostre kolce roślin kaleczące ręce i nogi.

kościół w El Pito

Widok na Valle la Barca

Playa Concha de Artedo

Doszliśmy do pierwszego schroniska. Było jeszcze wcześnie, więc Katarina zdecydowała się jednak iść ze mną dalej. Dalszą część drogi szliśmy drogą asfaltową, od jednej wioski do drugiej. Ta część Asturii jest bardzo słabo zaludniona, nie ma praktycznie miast, są jedynie większe wsie - trochę prowincjonalne, czasem zakompleksione. Zrobiłem dziś zdjęcie wozu z sianem ciągnionego przez konia. Siedzieliśmy akurat w barze - barman, widząc mnie fotografującego, burknął pod nosem do kolegi - "Robi zdjęcie i myśli, że to u nas normalne, ale przecież nie jest!''


Asfalt jest najgorszym co może być dla stóp. Idąc po równej nawierzchni nacisk na stopę jest cały czas ten sam, w tych samych miejscach (kiedy idziesz ścieżką lub po kamieniach wciąż się zmienia). Asfalt jest jednak przede wszystkim twardy - nie daje żadnej amortyzacji. Bardzo szybko zaczynają boleć stopy, z czasem pojawiają się bąble.

Katarina miała dość i po przeszło trzydziestu kilometrach marszu zdecydowała, że nie da rady dojść do schroniska i zostaje w motelu w Santa Marina. Miałem wtedy wielki dylemat. Myślałem, że miło byłoby zostać tu i towarzyszyć Katarinie, ale z drugiej strony czułem, że mam siłę przejść jeszcze te 12 km do schroniska. Może udałoby się dogonić Santiego i dwójkę hiszpańsko-holenderską? Było już dość późno - około siedemnastej, ale słońce świeciło jeszcze dość wysoko i poczułem moc. Czułem cały dzień w nogach, trochę bolały mnie stopy od asfaltu, ale szedłem w szybkim tempie - około pięciu i pół kilometra na godzinę. I doszedłbym pewnie spokojnie, gdyby nie zachciało mi się zejść z drogi asfaltowej i podążyć alternatywnym szlakiem Camino, który zamiast okrążyć jedną z dolin, przechodzi przez nią na wskroś. Myślałem, że tak będzie szybciej. Zszedłem w dół doliny leśnym traktem. Spotkani po drodze wędkarze powiedzieli, że nie ma tam żadnej innej drogi, że ta kończy się tam na dole. Jest niby jakaś ścieżka na drugą stronę doliny, ale nie są pewni, czy jest do przejścia. Już wtedy się trochę przeraziłem, ale nie miałem ochoty wracać pod górę do drogi. Po jakimś czasie dotarłem na sam dół i zarazem koniec doliny - do morza i kamiennej plaży.


Znalazłem jakąś wąską ścieżkę, która przecinała rzeczkę po czym prowadziła pod górę, na drugą stronę doliny. Byłem mocno przestraszony - zaraz zacznie się ściemniać, a nie było żadnej pewności, czy droga prowadzi do następnej wsi, czy może na przykład do ślepego zaułka na skraju klifu. Szedłem szybko, biegłem wręcz pod górę szukając znaków Camino. Minęło kilka bardzo długich minut zanim wdrapałem się na górę i wtedy dopiero pojawił się znak - żółta strzałka! Po chwili znalazłem się w jakiejś wiosce. Byłem wykończony i cały mokry od potu. Zapytałem miejscowych ile mi zostało do Cadavedo, czyli do schroniska. Siedem kilometrów! Boże, a ja ledwo żyję, nie jadłem ciepłego posiłku od dwóch dni, a na dziś została mi tylko czekolada, banan i kilka mandarynek. Pożarłem czekoladę, popiłem wodą z pluszem. Ruszyłem. Zaczęło się ściemniać. Do Cadavedo dotarłem już o zmroku po ponad godzinnym marszu. Tego dnia przeszedłem chyba ponad 45 km!


Wycieńczony znalazłem albergue dla pielgrzymów - murowany budynek, który zdaje się spełniał też rolę transformatora prądu. Ciemno, zamknięte, nikogo w środku. Całe szczęście, zjawiła się para Hiszpanów, która zadzwoniła po gospodarza. Po pięciu minutach przyjechała przemiła przewodnicząca Związku Przyjaciół Camino na Asturię Zachodnią. Otworzyła mi schronisko, pokazała co, gdzie i jak. Odjechała. Trochę strach tu tak samemu w tej ciemnicy, daleko od drogi, od wioski. No cóż, ale ciepła woda jest, prąd jest, łóżko jest - więcej nie potrzeba. Byłem głodny, ale nie miałem siły i ochoty wracać do wsi do baru, żeby coś zjeść. Ugotowałem sobie gorący kubek jeszcze z Polski i zrobiłem herbatę z dużą ilością cukru. Poszperałem po kuchni - znalazłem jakieś chipsy, świeże cytryny. Ktoś przede mną zostawił je - nawet nie wie jak wielką przysługę mi zrobił!


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

czytamy, pozdrawiamy, czekamy.
ps. piszemy komentarze, ale są problemy z publikacją, może teraz się uda. KZZHS

Anonimowy pisze...

Kochany wujku, gdzie jesteś? ciągle podróżujesz i nie ma kto ze mną pojechać po "korki" i "halówki"
(mama się nie zna, a dziś znowu miałam piłkarską środę - trening)
pozdrawiam
Zosia