19 dzień, 27 października 2008, Baamonde - Miraz, 15 km


Dziś trasa była krótka. Zdecydowałem się podzielić długi, czterdziesto kilometrowy etap na dwa dni: pierwszy - krótszy, bez większych wzniesień i drugi - znacznie trudniejszy, dłuższy, gdzie osiąga się wysokość 700 metrów. Nie tylko ja miałem taki plan - Volker, lekarz miał podobny pomysł. Niestety pogoda się pogorszyła, a prognozy są dość pesymistyczne: chłód, deszcz, a w górach śnieg. Mam jednak po cichu nadzieję, że ta panika jaka tu powstała w związku z tymi przewidywaniami to tylko narzekanie ciepłolubnych Hiszpanów. 72-letni dziadek nie wytrzymał jednak presji i zadeklarował, że śnieg to dla niego za dużo i że wraca autobusem do domu.

Zostaliśmy z Volkerem sami. Bardzo się jednak cieszyłem, że nie będę szedł w pojedynkę - w taką pogodę w górach dobrze jest mieć towarzysza. Dobrze mi się z nim szło - od samego rana. Jako lekarz Volker wszystko robi precyzyjnie, więc zajmuje mu to trochę czasu. Jest chyba pierwszą osobą, której poranne spakowanie do plecaka zajmuje więcej czasu niż mi. Tak długo przygotowywaliśmy się do drogi i jedliśmy śniadanie, że w końcu hospitaliera przyszła do nas i pokazała na zegarek dając do zrozumienia, że najwyższy już czas, żebyśmy sobie poszli. Volker też cieszył się, że z nim idę. Podczas tego krótkiego odcinka cały czas zagadywał mnie. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach związanych z medycyną, naturą i rolnictwem (to jego główne zainteresowania).


Dziś przekroczyliśmy barierę stu kilometrów do Santiago. Odległość do celu jest zresztą widoczna na każdym słupku, więc można śledzić ją na bieżąco. Na kilku z nich widzieliśmy dziś zawieszone na sznurówkach zniszczone buty, które nie wytrzymały kilkuset kilometrów Camino.

Miraz - wieś, w której jest schronisko posiada wiele starych zabudowań, w tym piętnastowieczny kompleks dworkowo-zamkowy, który tutaj, w tej wiosce po środku lasu, daleko od dróg i cywilizacji wygląda niebywale. Schronisko prowadzone jest przez dwójkę hospitalieros - Angielkę i Szkota z angielskiego stowarzyszenia Camino. Cóż za kapitalna atmosfera tu panuje! Jest na przykład kuchnia z piecem na drewno, w której jest na prawdę ciepło i miło.

Najpierw poszedłem do baru dołączając do brytyjskich hospitalieros, którzy codziennie chodzą tam by porozmawiać z ludźmi z wioski. Czwórka w rogu grała w karty, a gospodarze stali przy barze i rozmawiali z właścicielką baru i jednym panem. Domingo (tak miał na imię ów pan), kiedy zobaczył mnie wchodzącego i zamawiającego wino, natychmiast podszedł do baru i zapłacił za nie. Gospodarze mówią, że lubi pielgrzymów i kupuje im czasem wino. Nie chciał, żebym mu się odwdzięczył. Dowiedziałem się, że tego samego dnia nie odwzajemnia się tutaj drinka, więc w sekrecie przed Domingo wręczyłem właścicielce baru pieniądze i poprosiłem, żeby podała mu jego ulubiony napój jutro.

Wieczorem przyszło jeszcze dwoje pielgrzymów z Argentyny. W schronisku, w którym można poczuć się jak w domu zjedliśmy kolację. Angielka przygotowała pyszną zupę w wielkim garze, a Szkot tortillę na drugie danie. Były pyszne. Najważniejsze były jednak te nieustające rozmowy prowadzone po hiszpańsku i angielsku przy stole. Wspaniale wymieniało się doświadczenia w tym mikście brytyjsko-niemiecko-argentyńsko-polskim. Rozmawialiśmy na tyle różnych tematów!


Gospodyni i jej zupa


Gospodarz i jego Tortilla



Argentyńska para o korzeniach hiszpańsko (ona) - włoskich (on)

Jutro czeka nas bardzo trudny dzień - największe przewyższenie, zła pogoda. Mam nadzieję, że Niemiec i argentyńscy towarzysze nie zrezygnują jutro i wyruszą razem ze mną! Jak mówi hiszpańskie powiedzenie: lepsze są czworo oczu niż dwoje.


A to czytam wieczorami ¨I my pójdziemy na kraniec świata¨ - powieść o pielgrzymce do Santiago pewnego rycerza w trzynastym wieku. W tle historii przewija się rekonkwista i krucjata dziecięca...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Pomysl z tym odroczonym drinkiem dla Domingo, swietny. Ogladaj sie czy Cie nie goni, zeby splacic. Podobno zasada do ut des, ma tak wielka moc.
JDS