9 dzień, 17 października 2008, Sobraya - Gijon, 35 km


Dzisiejszy dzień był bardzo trudny. Trudny z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze trasa okazała się bardzo męcząca, po drugie musiałem dziś zdecydować którą dalszą drogę wybrać. Przygotowałem się do kontynuowania drogi trasą Camino Primitivo - nieco trudniejszą, po wysokich górach, ale z dużą ilością pięknych tras szutrowych i ścieżek. Nie przez przypadek zapewne Santi określał ją mianem "buonita''. Jednak stchórzyłem - zobaczyłem chmury, deszcz, mało ludzi na drodze. Selene, Katarina, a teraz też Santi - wszyscy podążają dalej jednak Camino del Norte. Decyzja zatem zapadła. Mapy Camino Primitivo, które wydrukowałem sobie przed wyjazdem oddałem starszemu Francuzowi. Przesympatyczny sześćdziesięciolatek najpierw uśmiechnął się, ale potem zmartwił - jego dwaj towarzysze też idą dalej del Norte, a on będzie teraz sam podążał Camino Primitivo. Żal mi się go zrobiło, no ale cóż...

Dzień zaczął się dobrze, bo... nie mieliśmy śladów ugryzień pluskiew. W nocy jednak padało mocno, a na dodatek ujadał cały czas pies i nie wyspaliśmy się dobrze. Dodatkowo poranne, wilgotne ciemności nie nastrajały dobrze na wyruszenie w drogę.



Problemy tego dnia zaczęły się w momencie, kiedy zgubiliśmy strzałki w Villaviciosa. Zamiast iść drogą przez góry, przez małe wioski, trafiliśmy na główną drogę samochodową w stronę Gijon. Cóż to była za mordęga! Szosa zupełnie nie przystosowana do pieszych nie miała nawet pobocza. Dwa strome podejścia oznaczały serpentyny i zakręty, zza których w każdej chwili mógł z naprzeciwka wyjechać samochód. Miejscami było bardzo niebezpiecznie. Byłem zły i trochę się bałem, ale dzięki temu nie czułem bólu nóg i zmęczenia, a co za tym idzie szedłem dość szybko. Szybko... Santi i tak jakimś cudem szedł jeszcze szybciej. Czekał na mnie co jakiś czas przy miejscu w którym mogliśmy odpocząć, czyli barze, stacji benzynowej lub przystanku.
Droga robiła się coraz bardziej niebezpieczna, a ruch samochodów narastał. Zacząłem poważnie myśleć o wzięciu autobusu, co dla Santiego było oczywiście nie do pomyślenia. Aż nagle weszliśmy do wioski o nazwie ''La Esperanza'', czyli "Nadzieja". Nazwa okazała się prorocza - zaraz za nią był zjazd na autostradę i droga zrobiła się wręcz pusta. Wyszło słońce, przyszło rozluźnienie i całe napięcie zeszło ze mnie. Ze zdwojoną siłą wróciły jednak ból i zmęczenie. Szedłem wolniej - jak policzyłem, zwolniłem do 4 km/h - to mało. Santi jednak wytrwale czekał na mnie w miejscach przystankowych. I wreszcie za którymś razem widziałem jak stał na środku drogi i czekał na mnie. ''Tu? Po co?" - pomyślałem. Jak doszedłem - wiedziałem. Zza zakrętu wyłonił się widok na miasto Gijon. Niby to jeszcze 5 km, ale dodawało to otuchy.

Ech jak dłużyły się te ostatnie kilometry - to była istna katorga. Kiedy idziesz, nie myślisz ile do końca, bo zwłaszcza na początku nie nastraja to dobrze. ''Ile do końca?''- ''40 km'' - brrr. Patrzysz zatem na odległość do najbliższej wioski - 7 km? hmm, to tyle ile z Chotczy na Wólkę. 4 km? To tyle co z Lipska. Dzisiaj łącznie przeszliśmy pewnie ze 40 km - po asfalcie! Coś strasznego dla stóp! To tyle co z Wólki do Kazimierza! I jeszcze to poszukiwanie schroniska w Gijon... Wyskoczył mi dziś bąbel na pięcie - kolejne stadium... Santi mówi - "nic nie rób, sam zniknie po trzech dniach". No cóż, to jego piąte Camino....

Uff, znaleźliśmy schronisko! Drogo! Trudno! Poszliśmy mimo zmęczenia na miasto poszukać baru. Znaleźliśmy sidrerię, w której można było usiąść - gdzie indziej brak było wolnych stolików. Fantastyczne miejsce. Usiedliśmy w części jadalnej z widokiem na salę główną. I znów byłem pod wielkim wrażeniem tego wieczornego familijnego życia hiszpańskiego! Nie było muzyki, ale panował gwar nie do opisania. Ludzie mają tu sobie tyle do powiedzenia, tyle jest rzeczy, z których można się pośmiać! A w około kręcą się kelnerzy co i rusz nalewając do szerokich szklanek Sidrę - podnoszą dostojnym ruchem butelkę jak najwyżej się da, a potem precyzyjnie leją do naczynia z maksymalnej wysokości nie roniąc kropelki. My zamówiliśmy zestaw mięs dla dwóch osób i wino. Ale dostaliśmy talerz! Cztery rodzaje mięsa - żeberka, kiełbasa, kaszanka i wieprzowina. Deluho! Wieprzowina była fenomenalna - rozpływała się w ustach.

Kelner zapytany o Camino był bardzo pomocny, a na koniec nie dopisał nam wina do rachunku (i tak ta kolacja warta była dziś każdych pieniędzy). ''Widzisz - mówi Santi - są tacy, którzy nas szanują, ale są też tacy jak gospodarz tego schroniska w którym mieszkamy - jest bardzo nie miły. Zazdrości nam, bo jesteśmy pielgrzymami - mamy czas, pieniądze i siłę. Niewielu jest takich, którzy mają wszystkie te rzeczy.'' Santi w ogóle wieczorami sypie złotymi myślami. Kiedy opowiedziałem mu, że przez pierwsze cztery dni szedłem z dwoma dziewczynami powiedział: ''Lukas, ja na swoim drugim Camino spotkałem na początku super dziewczynę. Ale nie szedłem z nią, szedłem swoim rytmem. Później spotykałem kolejne fajne - też nie zwracałem na nie uwagi. Aż wreszcie na samym końcu spotkałem przepiękna Austriaczkę - oczy niebieskie, blond włosy, no mówię ci - przepiękna. Widzisz, gdybym szedł z tą pierwszą napotkaną - nie spotkałbym tej ostatniej. Lukas, najlepsze jest na końcu! Teraz po prostu idź!''

A wszystkie nasze rozmowy toczą się po... hiszpańsku! Nauczyłem się zestawu hiszpańskich słów, trochę pomaga mi włoski, ale i tak niesamowite jest, że tak można się dogadać!

Brak komentarzy: