5 dzień, 13 października 2008, Comillas - San Vicente de la Barquera, 13 km



Dziś przyszedł czas na rozstanie. Rano jeszcze znów wyruszyliśmy razem. Szło mi się lepiej, ale i tak postanowiłem przejść tylko 12 km do San Vicente de la Barquera. Tu pożegnałem się z Katariną i Selene. Z Selene rozmawiałem jeszcze w barze na koniec. Zadziwia każdym słowem... Ale to dobrze, że już się rozstaliśmy na drodze, bo zaczęło mi brakować spokoju i trochę wolniejszego tempa. Ta wariatka pędzi jak szalona...




Znalazłem schronisko. Jest inne niż wcześniejsze – przykościelne, duże (44 miejsca). Jestem w tym olbrzymie jedynym pielgrzymem (może ktoś przyjdzie jeszcze?). Oprócz mnie są oczywiście gospodarze – starsze małżeństwo, które tu po prostu mieszka. Babcia ogląda właśnie obok mnie telewizor... Hmm, zaczęła chrapać... Bardzo mili są, choć surowo nakazują trzymanie się wszelkich schroniskowych zasad. O dwudziestej mają przygotować kolację – to tutaj zwyczaj.

kot, którego pewnie wszyscy wizytujący schronisko znają...

Jednak nie byłem sam. Przyszedł Santi. Hiszpan. To jego piąte Camino! Przywitał się z gospodarzami jak ze starymi przyjaciółmi. Wieczorem zjedliśmy we czworo kolację. Sałatka, zupa, makaron... Pychota w ilościach nie do zjedzenia. Oczywiście rozmowa toczyła się po hiszpańsku. Siedziałem jak na tureckim kazaniu...

Kolacja i śniadanie były ''donativo'', czyli co łaska. Ale co to znaczy? Niby co łaska, ale gospodarze pokazali mi kilka razy wymownie pudełko na ''co łaska''. Spytałem Santiego ile mam zapłacić... Ten mi zrobił wykład, że to Camino i że każdy płaci ile może... na koniec powiedział, że on płaci pięć euro za kolację i dwa za śniadanie. Uff, tyle informacji mi wystarczy...

Po kolacji przyszedł do nas ksiądz. Miał osiemdziesiąt pięć lat, emanował łagodnością i dobrocią. Odmówił modlitwę i pobłogosławił nas na drogę. To był chyba pierwszy tak uduchowiony wieczór dla mnie podczas tej drogi.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Czesc!
Korzystajac z Twojej dobroci, tj. wypozyczonego internetu, przeczytalismy z wypiekami dotychczasowe wpisy. usmialismy sie przednio - np. znajomo brzmiacy "znajomy zoliborzanin" i opowiesc o roznicy miedzy "active i proactive". ha! ale smiech to nie jedyna reakacja. czekamy na kolejne zapisy z dziennika pokladowego.
My delektowalismy sie urokami zlotej jesieni na Warmii. las, swiatlo, dukty, brzezina no i oczywiscie grzyby. Stach tez byl zadowolony, tylko niestety dziabnal go kleszcz. On sie tym w ogole nie przejal. humor mu dopisywal jak nigdy. tylko nam troche miny zrzedly, szczegolnie gdy pediatra wyslal nas na izbe przyjec, by resztki gada (znaczy owada) usunac.Stach byl tak slodki, ze pani doktor - dodajmy w ciazy - powiedziala na koniec: "Jak bedzie chlopak, to moze Stas." Justyna sie smieje, ze Ci tu robimy kontrblok "Z zycia Stacha". tak to juz czlowiek zaczyna szalec. a co tam bede pisal. sam sie przekonasz. trzymaj sie cieplo. pozdrawiamy z Wierzbna.

Mikuc pisze...

Stopniowo zaczynam zdawać sobie sprawę, na czym polega Twoja podróż. Ponieważ zdarzyło mi sie kiedyś przejść 40 km, rozumiem jak duży podejmujesz codziennie wysiłek.

Pozdrawiam, i trzymam kciuki za Twoją dobrą formę,
g.

Anonimowy pisze...

Czesc,

tez tam nocowalam -to Louis..i zona ZOfi..
bylo nas 4 Polaköw, i duzo innych jeszcze Pielgrzymöw..
ale naströj ten sam niby "rodzinny" ale -i surowa kontrola oby wszyscy zaplacili!