16 dzień, 24 października 2008, Ribadeo - Lourenza, 29 km



Dziś odstąpiłem od brzegów morza i skierowałem się wgłąb Galicji. No tak, rzeczywiście zmieniło się oznakowanie-teraz to wachlarz muszli wskazuje kierunek drogi! Ale nie ma co narzekać - droga jest bardzo dobrze oznakowana. Dbają o to lokalne samorządy, a właściwie parafie, bo taki tu jest chyba podział administracyjny... Kiedy spojrzałem rano w niebo uśmiechnąłem się pod nosem. Po lewej, nad Asturią, niebo było czyste, nade mną za to małe, czarne, kłębiaste chmurki starały się trzymać razem, by przysłonić błękit protestując - "no jak to! przecież to Galicja - tu nie może być słonecznie!". Ale na nic zdały się ich wysiłki - po kilku chwilach całe niebo było już czyste!



Szedłem dziś przez okolice bardzo spokojne. Wszedłem w rejony górskie, położone z dala od głównych dróg asfaltowych. Podążałem przez lasy eukaliptusowe. Było bezwietrznie, cicho. Jedynym dźwiękiem był śpiew ptaków, które zdawały się być tu jeszcze bardziej różnorodne: dziś widziałem piękny lot wznoszący czapli (lub żurawia, albo czegoś podobnego o ugiętej szyi). W Galicji nawet psy są spokojniejsze - mniej szczekają, a wiele jest takich, które nieuwiązane leżą na drogach i w ogóle nie zwracają na mnie uwagi...



Cisza owładnęła mną dziś do takiego stopnia, że omal nie zauważyłem pewnego dziadka, który usiadł gdzieś w cieniu miedzy wioskami i dumał. To zawsze są przemiłe spotkania. Zwłaszcza tutaj, w tych spokojnych galicyjskich wsiach, gdzie zdaje się, że ludzie mają czas na zadumę, a praca na roli sprawia im przyjemność. Rozpoznaję, że mówi się tu nieco innym językiem - bardziej miękkim, chrzęszczącym. Jakoś tam się jednak dogaduję... W następnej wsi dowiedziałem się od dwóch chłopów, że niedługo będę szedł przez osadę, w której będzie bar ''a curva'' (''na zakręcie''). Kiedy powiedziałem im co oznacza ten rzeczownik po polsku uśmiali się przednio i powiedzieli, że na pewno powiedzą właścicielowi jak nazwał swój lokal...


Chodzenie przez góry ma swoje konsekwencje. Tutaj 30 km, to więcej niż 30km po płaskim terenie. Idzie się na wskroś dolin, przez wzgórza. Camino nie daruje Ci żadnego - jeśli gdzieś można skrócić sobie drogę idąc przez górę zamiast okrążać ją wzdłuż podnóża, to droga na pewno tam poprowadzi! Myślałem, że dziś przejdę trochę więcej niż zakłada ten etap, bo skończyłem go wcześnie, po 16. Byłem jednak tak zmęczony, że postanowiłem zostać w schronisku w Lourenza. Trochę pomogła w podjęciu tej decyzji Hospitaliera, która akurat była w schronisku.

Dobrze, że się tu zatrzymałem. To bardzo miłe, zaciszne miasteczko. Schronisko jest świetne - widać, że Galicja bardzo dba o Camino. Jest czysto, w pokoju jest grzejnik. To ważne, bo noce są teraz zimne i zdarzało mi się ostatnio mocno zmarznąć. Jest też dobrze wyposażona kuchnia! Postanowiłem zatem ugotować sobie dziś kolację. W sklepie zakupiłem makaron, cebulę, oliwki, sos pomidorowy, wino oraz zmieloną na mych oczach wieprzowinę.

Zanim wróciłem z zakupów do schroniska poszedłem do kościoła - o 20 była msza. Nigdy wcześniej nie byłem na pełnej mszy, która trwała... 15 minut! Osiemnastowieczny kościół jest przepiękny - ma bogatą barokową fasadę, a wnętrze zachwyca surowym, kamiennym rozmachem.


Po powrocie z wielką przyjemnością przygotowałem ze swoich zakupów spaghetti bolognese na winie. Pychota, choć przeżarłem się i opiłem strasznie... Hospitaliera zachęcała mnie bym poszedł na darmową dyskotekę. Słyszę ją teraz, ale nie mam siły, żeby tam pójść... Ech, taka dola pielgrzyma - disco w takim prowincjonalnym galicyjskim miasteczku to pewnie fajna rzecz...


3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Smacznego! :-)

Anonimowy pisze...

No przecież w życiu chodzi o to, by być trochę niemożliwym:] Następną razą idź na błyskotekę.

Anonimowy pisze...

Byłem w tym roku na Camino Frances i właśnie w sobotę 13 września we wsi Villafranca Montes de Oca trafiłem na "imprezę".Alberge jest na ! piętrze a na parterze, w drugim końcu budynku klub wiejski, czy jak to nazwać.Był zespól (saksofon,gitara,perkusja i "klapki" czyli cos elektronicznego co miało przypominać i mandolinę i akordeon jednocześnie.Ludzi tłum-było momentami ciasno na "parkiecie".Nie dało się spać- więc aby nie leżeć i nie spać-idę na dół a tam od dziadków starszych jeszcze ode mnie(61)do dzieci po kilka lat wszyscy się bawią przy muzyce.Z albergue przyszła także cała 3 osobowa rodzina południowokoreańska pstrykali elektronicznym aparatem zdjecia i filmiki dla hiszpanów. Ogólne zainteresowanie Caminowiczami i wielka życzliwość. Pozwolono nam bez problemu pozostać na sali , a około 22 poczęstowano nas.... gorącej czekolady cały plastykowy kubeczkiem, ledwo wypiliśmy z dodatkiem biszkoptowych długich paluszków.Do dziś wspominam to bardzo miło.