7 dzień, 15 października 2008, Llanes - Ribadesella, 32 km


Dziś przez cały dzień szedłem z Santim. Dobrze się szło, bo Santi ma jednostajne tempo: nie za szybkie, nie za wolne - w sam raz. Dzisiejsza trasa była chyba najlepszą z tych, które do tej pory przeszedłem. Szliśmy zupełnie jak kilkaset lat temu - od jednej wsi do drugiej polnymi drogami. Wieś zawsze poprzedza cmentarz, potem pojawia się stary kościół, a obok kościoła zawsze znajdzie się bar.

Pomiędzy wsiami jest zielono, ludzie pracują w polu, pasą się krowy, owce. Idzie się przez lasy, pagórki, klify, czasem zahacza o plażę. Dziś w większości szliśmy lekko pagórkowatym pasem miedzy morzem a wysokimi górami parku naturalnego Los Picos de Europa. Góry robią wielkie wrażenie. Jeszcze kilka dni temu majaczyły jedynie nad horyzontem. Już wtedy czułem się trochę jak Frodo i Sam przed którymi pojawiły się góry Mordoru.

Sporo dziś było kluczenia wiejskimi uliczkami, a często i na polach nie było wiadomo którą drogą iść. Wypatrywaliśmy wtedy muszli Camino. Z tymi muszlami to jest ciekawa sprawa. W Asturii kierunek Camino wyznacza ogon muszli, w Galicji podobno jest już zupełnie odwrotnie - tam to ''wachlarz'' pokazuje drogę. ''No cóż, taka jest Hiszpania, każdy region chce odróżnić się od innych za wszelką cenę'' skomentował to Santi. To była niezła zabawa. Camino to często właśnie szukanie właściwej drogi. Kiedy znajdziesz drogowskaz uśmiechasz się w duchu.


Wszystkim spotkanym ludziom mówisz buenos dias lub hola, a popołudniu buenas tardes. Często to oni pierwsi cię zaczepiają, proponują owoce, pytają, czy wiesz gdzie droga. Przeszliśmy dziś około 30 km. Noga jakoś wytrzymała, a pod koniec ból się nawet zmniejszył. Śpimy w schronisku młodzieżowym nad samiutkim morzem. Jak tylko przyszedłem wskoczyłem w kąpielówki i pobiegłem na plażę się wykąpać. Temperatura powietrza: 20C, temperatura wody: 19C - nie jest źle. Za długo to się nie popluskałem - stałem na brzegu w wodzie po kolana, aż nagle przyszła fala 2 metrowej wysokości i zmyła mnie na plażę...

Planowaliśmy dziś z Santi pójść gdzieś na miasto na kolację i obejrzeć mecz. Hiszpania grała dziś z Belgią. Santi zna się piłce - bardzo dobrze kojarzył polskich piłkarzy: jako pierwszego wymienił Bońka, a potem tych grających w Hiszpanii: Smolarka (ojca tez znał), Koseckiego, Urbana, Dudka. No właśnie - Polska chyba gra dziś ze Słowacją....

Poszliśmy najpierw na Sidrę - specjalność Asturii, czyli po prostu lekkie wino na jabłkach. Barman nalewa je gdzieś tak z wysokości metra by dobrze utleniło się po drodze. Po trzech literatkach tego trunku przestałem odczuwać jakikolwiek ból w łydkach... Później poszliśmy coś zjeść do baru. Dobrze jest mieć Hiszpana u boku - wie co najlepiej zamówić! Zjedliśmy podsmażaną kiełbasę, coś w rodzaju kaszanki bez skórki i ziemniaki w sosie pomidorowym. Obejrzeliśmy tylko jedną połowę meczu. Drugą mieliśmy obejrzeć w schronisku. Niestety hospitaliera postanowiła oglądać operę mydlaną i się nie udało.

Brak komentarzy: