8 dzień, 16 października 2008, Ribadesella - Sebrayo, 31 km



Wyruszyliśmy jak zwykle o świcie. Droga znów bardzo ciekawie wiła się między wsiami. Zrobiło się jednak pochmurno, a od czasu do czasu padał kapuśniaczek. Dziś poczułem jesień. Było trochę chłodniej, liście nieśmiało zaczęły spadać z niektórych drzew. Leciały na dół i kasztany - to chyba te jadalne. Na polach palono resztki świeżo skoszonej trawy i zagrabionych liści, a dym taki wszędzie pachnie tak samo.

chata na łapkach, czyli spichlerz


Dziś wielokrotnie miałem wrażenie, że chodzimy pomiędzy scenografiami do przygodowych filmów historycznych - wioski położone w dolinach, na zboczach gór, z domami pokrytymi pociemniałą od słońca dachówką zdawały się pozostawać takimi od wieków. Odpoczynek robiliśmy pod kościołami. Trudno było mi w to na początku uwierzyć, ale co najmniej dwa z nich zostały wybudowane ponad tysiąc lat temu. Przypomniały mi się słowa stróża z pewnego muzeum w małej greckiej mieścinie: ''Z Polski jesteście? Patrzcie na te wazy - wy wtedy chodziliście jeszcze po drzewach''.

kościół w Priesca konsekrowany w 921 roku...



Pielgrzymie, który podróżujesz
uczciwie do wieczności
zostaw tu jałmużnę,
którą odpłaci Ci Bóg

(tłum. Magdalena)

Do schroniska dotarliśmy dość późno, ale nie bylem tak mocno zmęczony jak to bywało wcześniej - albo noga się trochę zregenerowała, albo ja lepiej przyzwyczaiłem się do bólu. Sobraya, gdzie śpimy, to wieś na końcu świata - nie ma baru, nie ma sklepu, bida z nędzą. Schronisko odpowiada tej lokalizacji - jest szare, odludne, trochę brudne. Wiedzieliśmy o tym, więc zrobiliśmy zakupy w ostatniej większej miejscowości po drodze. Ostatnie dwanaście kilometrów szliśmy zatem obciążeni dodatkowo zakupami z supermarketu. Zrobiliśmy całą masę spaghetti ''madryckiego'' jak nazwał go Santi - z cebulą, papryką, tuńczykiem i pomidorami. W międzyczasie podjechał sklep na kółkach (tak, tu też takie są) i dokupiliśmy wino. Ogólnie obiadokolacja ''deluho'' jak to mówi Santi, co oznacza - ''super''.


Razem z nami przyszła do schroniska trójka, która równolegle z nami podąża od dwóch dni: Hiszpan (66 lat), Francuz (62 lata), Holender (po 40-stce). Hiszpan, kiedy zobaczył to miejsce kręcił nosem i zaczął sprawdzać materace, wąchać, zaglądać w kąty. Francuz pokazał mi swoje nogi z wielkimi czerwonymi plamami. Pluskwy! Boją się, bo dopadły ich w Cobreces. Pamiętam to schronisko - jest prowadzone przez zakonników. Jechałem wtedy na stopa i zdecydowałem, że pojadę jednak dalej do Comillas. Miałem wtedy wyrzuty sumienia potrójnego rodzaju. Po pierwsze dlatego, że w ogóle jadę, a nie idę, po drugie, że kierowca, który mnie zabrał mieszkał właśnie w Cobreces, a mnie zabrał dalej, po trzecie wreszcie pomyślałem, że gdzie jak gdzie, ale najszybciej do zdrowia przywróci mnie pobyt w klasztorze. A tu proszę - pluskwy! Święte miejsca nie leczą, wiara- tak...

Po naszej kolacji przyszła hospitaliera - bardzo miła, młoda kobieta, która zajmuje się tym schroniskiem i walczy o każdy grosz na jego utrzymanie od władz lokalnych. Zebrała nasze dane osobowe i od każdego po 3 euro. Padło tez pytanie o zawód wykonywany. Śmialiśmy się, że wielu z nas mogłoby wpisać "pielgrzym"...




1 komentarz:

Anonimowy pisze...

"Caminante (to ten który idzie caminą) który podróżujesz uczciwie do wieczności zostaw tu jałmużnę, którą odpłaci Ci Bóg".

Miło czytać wieści z drogi. Niezmiennie pozostaję wielką fanką słowa pisanego przez Ciebie :)
Trzymam kciuki za dalszą drogę.

Magdalena