2 dzień, 10 października 2008, Santona - Santander, 37 km (+3km promem)



Hehe... Clara... Hiszpanka ma na imię Selene i wiem już o niej znacznie, znacznie więcej. Z Santonii wyruszyliśmy z zamiarem dotarcia do Santander. Nie była to najkrótsza opcja, ale Mariche i Selenie zależało na wybraniu właśnie tej drogi. Mariche miała samolot następnego dnia z tego miasta, a Selene po prostu chciała zrobić jak najdłuższy kawałek, ''póki pogoda ładna''. Poszedłem i ja. Z perspektywy całego nie wiem, czy był to dobry pomysł. Zaczęło się wspaniale - trasa wiodła przez kapitalne klify nad samym morzem - od jednej plaży do następnej.







znalazłem swoją muszlę!

Noja

Tego dnia praktycznie cały czas szedłem z Selene, której buzia się nie zamykała przez całą drogę. Przez cały dzień w czasie drogi można nasłuchać się bardzo dużo. To co opowiedziała o swoim życiu wczoraj to pestka w porównaniu z tym co usłyszałem dziś. A dowiedziałem się, że wśród przeróżnych zajęć Selene zajmowała się między innymi opieką nad dziećmi, których ojciec był gangsterem odsiadującym wyrok za mafijne przestępstwa, a matka była uzależniona od kokainy. Streściła mi także książkę - poradnik życiowy, przez ponad godzinę tłumacząc różnicę miedzy zachowaniem ''proactive'' i ''reactive''. Dobrze jest tu iść z Hiszpanką, bo nigdy nie zginiesz, zawsze znajdziesz najtańszy bar, wybierzesz najlepsze owoce. To dzięki niej poznałem figi, które rosną sobie przy dróżkach w każdej wsi. Trzeba tylko wiedzieć które są już dojrzałe...

moja pierwsza figa



Ostatnie kilometry tego dnia były okropne - szliśmy płaską, asfaltową ścieżką rowerową wzdłuż głównej drogi. Na takich wysiadają stopy - pieką, puchną, bolą. To tu Selene postanowiła wyrzucić swoje buty i kupić jutro nowe...

Śmieszna sprawa - postanowiliśmy choć na chwilę zatrzymać się na stacji benzynowej, kupić wodę, odpocząć sekundę. Przemiły sprzedawca mówi: ''Nie, nie! Nie zatrzymuj się! Nie powinieneś - potem będzie Cię boleć bardziej''. Co on może wiedzieć o przejściu czterdziestu km w ciągu dnia? Ale oni to robią z dobroci - jesteś pielgrzym, to cierp, taka twoja dola. Nikt się nie zatrzyma, gdy machasz na stopa - odmachują ci - ''dawaj, dawaj, Camino...''. Dotarliśmy do Santander promem o zachodzie słońca po dziesięciu godzinach praktycznie ciągłego marszu.

Piękne miasto, ale to miasto zawsze pozostanie miastem. W mieście bardzo łatwo się zgubić, bardzo łatwo się rozstać. Jest wiele dróg, wiele możliwości, wiele zakrętów, wiele pokus. Jest głośno, tłumnie, oszałamiająco. Ni stąd ni zowąd doszło w grupie do kłótni hiszpańsko-niemieckiej... Dziwna sprawa - chyba zderzył się twardy temperament Seleny z niemieckim wyrachowaniem Mariche... A wszystko to przy poszukiwaniu jedzenia w mieście. Mało brakowało, a skończyłbym przez to dzień z pustym żołądkiem. Całe szczęście koniec końców zjadłem hiszpańską paelle z owocami morza...

Paella
Hospitalera schroniska z Santander




Brak komentarzy: