20 dzień, 28 października 2008, Miraz - Sobrado dos Monxes, 25 km



Trochę się bałem tego dnia, bo prognozy pogody były nieciekawe,
Hiszpanie straszyli zimnem i deszczem, a do tego etap wyglądał na trudny. Na szczęście nie było tak źle. Powiem więcej - świeciło słońce! Cały dzień znów szedłem z Volkerem. Co i rusz pokazywał mi coś palcem, opowiadał, dziwił się wszystkiemu w okół. Co chwila słyszałem, że Galicja wygląda zupełnie jak jego Schleswig-Holstein. Gdy brakowało mu jakiegoś słowa po angielsku, używał niemieckiego, jakby mając cień nadziei, że go zrozumiem. Od czasu do czasu nadlatywała chmura, z której padał deszcz. Wtedy jednak byliśmy już pod wiatą przystanku i spokojnie czekaliśmy, aż chmura sobie odleci. Volker w wolnych chwilach żegluje i mówi, że dzięki temu zna się na takich warunkach pogodowych i wie, że zaraz przestanie padać.

I rzeczywiście - przestawało. Szliśmy dziś po łagodnych pagórkach, które jednak prowadziły nas wyżej i wyżej, aż osiągnęliśmy najwyższy punkt na całej trasie Camino del Norte - 700 metrów n.p.m. Trochę ze względu na wysokość, ale chyba bardziej z powodu chłodnego frontu nadciągającego z północy było bardzo zimno. Znów ucieszyłem się, że wziąłem kurtkę narciarską, czapkę polarową, rękawiczki. Sprawdziły się też spodnie rolnicze, bo wiejący wiatr nadmuchiwał krople deszczu na nogi.


Dziś śpimy w niesamowitym, wielkim, siedemnastowiecznym klasztorze w Sobrado Dos Monxes. Czuję się tutaj jakby czas cofnął się o jakieś kilkaset lat! Kościół i klasztor wyglądają niesamowicie! Klasztor założono w dziesiątym wieku, choć najstarsze zachowane pomieszczenie - kuchnia pochodzi z wieku trzynastego. Śpimy w pomieszczeniach, które kiedyś były stajnią. Wszędzie grube, kamienne ściany. Przywitał nas przemiły mnich i poinformował, że o dziewiętnastej w kaplicy odbędą się śpiewy (godzinki?).




Poszedłem. Od dormitorium do kaplicy idzie się po krętych schodach i kluczy po ciemnych, klasztornych korytarzach. Jakimś cudem odnalazłem kaplicę. W środku ciemno, jedynie pojedyncze światło oświetla malunek krzyża na ścianie. Widzę, że jest już kilka osób, które siedzi na klasycznych, ustawionych rzędami krzesłach. To jednak tylko coś w rodzaju widowni. W samym centrum kaplicy stoi ołtarz, a dookoła niego ustawione są krzesła z innymi, wysokimi oparciami. Ciemność. Po chwili do kaplicy zaczynają schodzić się mnisi. Niczym zjawy wynurzają się z ciemności w swoich białych habitach, kłaniają się głęboko przed krzyżem i po cichu zasiadają na swoim osobistym miejscu wokół ołtarza. W międzyczasie jeden z nich rozdaje nam księgę psalmów z kartką, na której wypisane są numery pieśni śpiewanych tego dnia, a inny siada za starymi organami otwierając wielkie przykrycie klawiatury. Przybyli już wszyscy mnisi. Cisza. Po chwili zapala się światło, rozpoczynają się śpiewy. Jest głos prowadzący, po którym zwrotki naprzemiennie śpiewa raz jedna, raz druga połowa okręgu mnichów. Po skończeniu psalmu gasną światła. Ciemność, cisza, bezruch. Minuta, dwie, pięć - modlitwa, zaduma, kontemplacja. Nagle w tej ciemności zapala się jedno światło kierunkowe z sufitu oświetlające księgę Pisma Świętego. Podchodzi do niej jeden z mnichów (ten, który nas przyjmował) i rozpoczyna czytanie. Potem znów ciemność, znów cisza. Wszystko jakby wyreżyserowane - każda pauza i jej długość znana przez wszystkich na pamięć, każdy wie kiedy jest jego kolej na odczyt, śpiew czy gest. W końcu mnisi tak jak bezszelestnie pojawili się, tak i umknęli gdzieś w ciemność kierując się do swych celi.

1 komentarz:

Unknown pisze...

Dla takich przeżyć warto żyć. Ta chwila w modlitwie i psalmach z mnichami w ciemności to zapewne tylko jedna z wielu nagrod jakie cie spotykają podczas drogi, ale robi wileki wrażenie. Ciesze sie ze przezywasz takie momenty!
A.